Gmina Narewka kilka lat temu współpracowała z Białorusią, teraz oddzielona jest od niej płotem. Pojechaliśmy tam głównie po to, by dowiedzieć się, jak żyje się przy granicy z Białorusią, naszą ojczyzną, z której musieliśmy wyjechać. Czy tutejsze biznesy nadal się kręcą i czy można przyzwyczaić się do permanentnego kryzysu? Wybraliśmy się tam także dlatego, że mieszkańcy Narewki to w dużej mierze polscy Białorusini, mówiący tym samym językiem co my.
Polska wieś Narewka znajduje się kilka kilometrów od strefy buforowej. Kiedyś była popularnym miejscem turystycznym — to obszar chroniony, na obrzeżach Puszczy Białowieskiej. Jednak od początku kryzysu migracyjnego przyjeżdżają tu głównie żołnierze i policjanci.
Już się przyzwyczailiśmy i nie zwracamy na to uwagi
Już na wjeździe do wsi wita nas policyjny patrol. Po stu metrach — kolejny. Zatrzymują samochód, proszą o otwarcie bagażnika, ale przeszukują szybko, niezbyt uważnie. Dokumentów nie sprawdzają.
— Miłego dnia — życzy policjant. Policyjny wóz podąża jednak za nami jeszcze przez kilka minut.
Po ulicach regularnie przejeżdżają auta straży granicznej, a parking przed lokalnym sklepem jest zapchany wojskowym transportem.
— To normalne. Już się przyzwyczailiśmy i nie zwracamy na to uwagi — po białorusku wprowadza nas w sytuację mieszkanka Narewki, Paulina Wasiluk.
Wcześniej po ulicach chodzili migranci — miejscowi im pomagali
Niedługo później przekonujemy się, że mieszkańcy już nie zauważają nowego stylu życia. Oto młoda para spokojnie pije piwo na oczach policjantów. W sklepie żołnierze kupują sok, kiełbasę i bułki, a ich obecność nie wzbudza wśród innych klientów żadnego zainteresowania. A kiedy jeden z pograniczników, płacąc i życząc kasjerce miłego dnia, zakłada okulary przeciwsłoneczne i maskę, dziwi to chyba tylko nas.
— Wcześniej po ulicach chodzili migranci: ktoś prosił o wodę, ktoś o jedzenie. Miejscowi im pomagali, byli nawet tacy, którzy przyjmowali ich u siebie — opowiada Paulina.
Przed pojawieniem się patroli i żołnierzy, Narewkę upodobali sobie także nielegalni przewoźnicy. Mieszkali w lokalnym hotelu, a w nocy odbierali migrantów i wozili ich dalej od granicy.
Raczej pójdą na pogrzeb niż na jogę
Z dwóch stron Narewkę otaczają Puszcze – Knyszyńska i Białowieska. To miejsce zawsze było multikulturowe. Przed II wojną światową było to w przewadze żydowskie miasteczko, a potem zostali tu głównie prawosławni Polacy i Białorusini. I dziś większość mieszkańców to prawosławni, ale są także katolicy, a nawet baptyści.
Genek Ostapczuk urodził się, jak sam mówi, „daleko, 30 kilometrów stąd” — w wiosce Czyże. Jednak za „tutejszego” się nie uważa. Po białorusku Genek porozumiewa się swobodnie — nauczył się tego jeszcze w szkole.
W Narewce pozostał dzięki żonie. Już od 13 lat rozwija tu turystyczny biznes. Genek to pasjonat swojego zajęcia. Kupuje stare, na wpół zrujnowane budynki, odnawia je i przekształca w obiekty turystyczne.
— Ten dom stał w Czeremsze (wioska przy polsko-białoruskiej granicy — przyp. MOST) — był w połowie zgniły, trzeba go było uratować — pokazuje Genek na schludny drewniany domek. — Kupiłem go i przewiozłem tutaj. Teraz jest tu hotel.
Aby odbudować nowe i zrestaurować stare budynki, mężczyzna potrzebuje zezwolenia lokalnych władz. Uzyskanie go nie jest proste. Genek uważa, że to przez to, że Polska jest w systemie prawnym UE.
— Cholerny związek (Unii Europejskiej — przyp. MOST) nas męczy — to katastrofa. Dobrze, że Polska jest w NATO, ale niech ta Unia spłonie — mówi z emocjami. W sąsiednim budynku Genek buduje salę do zajęć jogi — w środku wszystko wykończone jest drewnem. Jednak, jego zdaniem, lokalnych mieszkańców to nie interesuje.
— Oni z większą radością pójdą na pogrzeb niż na jogę. Zazdrość [o cudzy biznes] — wzrusza ramionami.
Z policją nie ma problemu
Kiedyś do hotelu u Genka przyjeżdżali turyści z Zachodniej Polski i Niemiec. Białorusini byli biednymi gośćmi, głównie to byli przedsiębiorcy z przygranicza, którzy przyjeżdżali tylko na nocleg. Teraz ruch turystyczny osłabł. Z Białorusi nie przyjeżdża już prawie nikt.
Mężczyzna zaprasza nas do swojej restauracji. Jest pora obiadowa, więc prawie wszystkie stoliki zajmują pracownicy z ekipy Genka oraz policjanci — są delegowani do Narewki z całej Polski. To właśnie dzięki nim obłożenie hotelu wynosi teraz prawie 90%.
— To dobrzy goście, nie ma z nimi żadnych problemów — precyzuje mężczyzna.
Nikt już nie prowadzi tu gospodarstwa
Na ulicach Narewki jest mało ludzi. Nieliczni przechodnie — głównie starsze osoby — rozmawiają po polsku.
— Właśnie byłam w lesie, zebrałam cały koszyk kurek — wita sąsiadki kobieta około pięćdziesiątki.
Wrzesień jest gorący, ludzie chowają się w swoich domach przed południowym upałem. Na jednej z posesji zauważamy kobietę, która w cieniu parasola pracuje na laptopie.
— Nie ma tu już prawie takich tradycyjnych gospodarstw z krowami, kurami — zauważa Paulina. — Ktoś z miejscowych zajmuje się agroturystyką, ktoś pracuje zdalnie.
Większość mieszkańców Narewki jest zatrudniona w firmie Pronar, która produkuje części do maszyn rolniczych. W wiosce znajduje się filia tego przedsiębiorstwa. Do niedawna, według Pauliny, pracowało tam także wielu Białorusinów, ale firma popadła w kłopoty finansowe — i ludzi zwolniono.
Ludzie, zamiast przyjść do muzeum, idą na dyskotekę
Jeszcze jednym miejscem przyciągającym turystów w Narewce jest lokalne muzeum połączone z galerią. Dla Polaków z zachodniej części kraju to egzotyka, okazja, by dotknąć lokalnej przeszłości. Miejscowi, przyznaje pracownica muzeum Katarzyna Bielawska, zaglądają tutaj raczej rzadko.
— Disco polo. O, to po prostu straszne. Jest wszędzie! Nasi ludzie, zamiast przyjść do muzeum, wolą iść na dyskotekę!
Za to mieszkańcy obchodzą dożynki. Nie przypominają one jednak w ogóle tych z Białorusi.
— Na początku wszyscy idziemy do kościoła, potem ksiądz błogosławi kosze z zebranymi plonami. Wieczorem młodzież spotyka się na koncercie — opowiada Katarzyna.
Pytamy, czy na dożynkowe uroczystości zwyczajowo zaprasza się urzędników i porządkuje wieś, tak jak na Białorusi. Katarzyna się śmieje:
— Co wy, nie! U nas to raczej duchowe, religijne święto.
Na Podlasiu będą się utrzymywać białoruskie enklawy kulturowe
Jan Chomczuk pracuje w lokalnym urzędzie. Wyższe wykształcenie zdobył w Mińsku jeszcze w latach 90.
— Ukończyłem wasz uniwersytet lingwistyczny, potem przez kilka lat pracowałem w polskiej ambasadzie w Mińsku. Później wróciłem do Hajnówki, a stamtąd tutaj, do Narewki — opowiada.
Uważa, że głównym problemem gminy jest zastopowanie współpracy transgranicznej między Polską a Białorusią — jej programy były opracowywane do 2020 roku, ale po tym wszystko ucichło.
— Były wspólne projekty związane z Puszczą Białowieską i językowe — teraz nic z tego nie ma. Uważam, że w Narewce i w całym Podlasiu będą się utrzymywać jakieś białoruskie enklawy kulturowe, ale takiego rozwoju, jak wcześniej, oczywiście nie będzie.
Jako przykład Jan podaje liceum z białoruskim językiem nauczania w Hajnówce — w ciągu ostatnich kilku lat nie ustają spory o język. Niektórzy rodzice uważają, że białoruski język dzieciom nie jest potrzebny — i odwołują się do tego, że w oficjalnych dokumentach liceum obowiązek nauczania białoruskiego nigdzie nie jest zapisany.
— Jest o tym mowa tylko w statucie hajnowskiego liceum. Ale jeśli nie potrzebujesz białoruskiego, proszę — w odległości 200 metrów jest liceum, gdzie uczą się w języku polskim — rozkłada ręce Jan.
Młodzież nie stara się uczyć białoruskiego
W szkole w Narewce język białoruski jest nauczany jako przedmiot fakultatywny. Jednak młodzież nie wykazuje szczególnego zapału do nauki. Podobnie jak u nas na Białorusi starsze pokolenie trzyma się białoruskich korzeni, próbuje odtwarzać historię i tradycje. Młodzi nie są tym tak zainteresowani — chcą wyrwać się do dużego miasta albo na Zachód.
— Wiele osób wyjeżdża do większych miast. Ale niektórzy ludzie, jak ja, wracają do Narewki, aby zachować jej tradycje — dodaje Paulina.
Jednym z projektów, które zrealizowała w swojej miejscowości jest „Miasteczko Narewka wczoraj i dziś”. Razem z znajomymi wydrukowała zdjęcia Żydów, którzy wcześniej mieszkali w Narewce i powiesiła je na jednym z opuszczonych domów.
— Później podeszła do mnie sąsiadka i powiedziała: „Paulina, po co to zrobiłaś? Po co nam to tutaj?” Ale ci ludzie przecież też tu żyli, to była i ich wieś. A dom, na którym powiesiłam zdjęcia, należał właśnie do żydowskiej rodziny — opowiada.
Na razie budynek jest pustostanem. Jednak lokalna administracja planuje jego renowację i zorganizowanie wystawy poświęconej dawnym mieszkańcom Narewki, głównie „bieżeńcom”, którzy uciekli na wschód w trakcie I wojny światowej .
Na wyjeździe znowu zauważamy kolumnę wojskowego sprzętu, która zmierza do Narewki. To budzi napięcie.
— Nie martwcie się. Z wojskiem spokojnie sąsiadujemy — uspokaja Paulina.